Od niemal tygodnia koczujemy w Kansas City. Uściślając, od niemal tygodnia koczujemy w Stanach. Do KC dotarliśmy bowiem dobę później, niż to plan przewidywał, ale za to bogaci w nowe doświadczenia.
Bardzo lubię termin „bogacić się w nowe doświadczenia”. To jeden z moich ulubionych eufemizmów zastępujący nieśmiertelną kwestię Adasia Miauczyńskiego. Uściślając, mam na myśli tą rozpoczynającą się inwokacją do Wszechmogącego (Adaś bowiem wypowiedział wiele >nieśmiertelnych < kwestii…)
Podróż rozpoczęła się niespodziewanie dobrze – na lotnisku okazało się, że samolot jest przepełniony i w związku z tym przeniesiono nas do klasy biznes. Miodzio. Klasa biznes linii Emirates bowiem, to między innymi (i co dla mnie osobiście najważniejsze) mogące przekształcić się w płaskie łóżko fotele z wbudowanymi masażerami. W takich warunkach można bezboleśnie odbyć ponad trzynastogodzinny lot.
Jednak, jak wiadomo (i jak w temacie) – natura lubi równowagę.
Do Bostonu przylecieliśmy z niemal godzinnym opóźnieniem. Wystarczyło to, by o niemal godzinę spóźnić się na następny lot, który okazał się być ostatnim tego dnia w naszym kierunku.
Z voucherami na pokój i kolację w dłoniach pomaszerowaliśmy przenocować do pobliskiego hotelu.
Rano stawiliśmy się na odprawie czterdzieści pięć minut wcześniej niż to zdrowy rozsądek i sugestie linii lotniczych przewidują. Dzięki temu wołano nas do bramki tylko dwa razy, a nasze mięśnie wzbogaciły się o zastrzyk z kwasu mlekowego. Na lotnisku bowiem, przy odprawie, nowe bilety zawiesiły cztery kolejne terminale. Obsługa była jednak sprawna. Gorzej z dodatkową kontrolą przy bramkach ochrony – tam nasze bilety zablokowały jedną kolejkę, a odblokowanie trwało ponad pół godziny. Moja sugestia (weź se pan wsadź ten świstek w zadek), żeby uprzejmy pan sobie zatrzymał kartę pokładową na pamiątkę i zapewnienie, że trafimy bez niej, na niewiele się zdało.
Szczęśliwie jednak dotarliśmy do samolotu i polecieliśmy do Charlotte.
Dolecieliśmy z niemal godzinnym opóźnieniem. Czasu było jednak wystarczająco dużo i dwie godziny później śmignęliśmy do Kansas City. O dziwo, dolecieliśmy wg planu.
Doleciały też nasze bagaże. Wszystko na miejscu, nic nie zginęło.
O, przepraszam, zginęła rezerwacja samochodu.
Godzinę wiszenia na telefonie i zabookowaliśmy nowe auto.
Wsiedliśmy. Włączyliśmy GPS.
Okazało się, że gdzieś w drodze wypadała z niego karta pamięci. Innymi słowy, wypadła z niego mapa Stanów.
Na szczęście mamy też nawigację w telefonach. Szkoda, że obydwa się rozładowały.
Siedzenie przez godzinę w toalecie obok wypożyczalni samochodów na lotnisku też ma swoje plusy. Wierzcie mi. Już nie pamiętam jakie, ale wiem, że przez te sześćdziesiąt minut sporo ich wymyśliłam.
I ile przekleństw.
Na wieczór dojechaliśmy do hotelu. Po gorącym, odprężającym prysznicu włączyliśmy TV. Lokalne wiadomości pokazywały drogę, którą jechaliśmy z lotniska. Kamera robiła zbliżenia na zjazdy, które kilka godzin wcześniej mijaliśmy. Przez chwilę miałam wrażenie, że robią reportaż z naszego przejazdu.
Okazało się jednak, że to nie o nas było, a o jakimś szaleńcu, który na chybił trafił strzelał do przejeżdżających samochodów.
Skoro w nas nie trafiło, to chyba dzień należy zaliczać do udanych?
PS. Pamiętacie, że Dorotka w Czarnoksiężniku z Krainy Oz pochodzi z Kansas? Biorąc pod uwagę liczne znaki wskazujące drogę do najbliższego schronu przed popularnymi, zwłaszcza wiosną, tornadami, ma to ręce i nogi. Fakt ten nabiera również dodatkowego sensu, kiedy spoglądasz za okno i nagle widzisz coś takiego:
Obyło się bez tornada. Ta wielka chmura przyniosła tylko wichurę i ulewę.
O rety, jak gotowy scenariusz filmu. ;) Dobrze, że w końcu udało się dotrzeć na miejsce w jednym kawałku. :)
Jak zwykle w świetny sposób opisane przypadki z życia codziennego. Ja chcę więcej! :)
Niebo! Najbardziej niesamowite jest to szare niebo!
Niesamowicie straszne :)